„TAAAKA RYBA”
Treść
„TAAAKA RYBA”
Pracuję w Ochotniczych Hufcach Pracy od dwudziestu lat. Przez piętnaście lat pracowałem na stanowisku instruktora praktycznej nauki zawodu w Ośrodku Szkolenia i Wychowania w Krakowie. Obecnie, jako wychowawca w OSiW 6-5 w Lanckoronie. Praca moja obfitowała w różne ciekawe wydarzenia. Chciałbym opowiedzieć o jednym takim wydarzeniu sprzed ośmiu lat. Jesienią w 2005 roku zawiązaliśmy koło wędkarskie w krakowskim Ośrodku Szkolenia i Wychowania. Celem było uatrakcyjnienie spędzania wolnego czasu młodzieży. Mieliśmy w pobliżu Zalew Nowohucki, przy którym prężnie działało blisko trzystu wędkarzy. Skorzystaliśmy z tej okazji i zaczęliśmy regularnie chodzić nad zalew. Zebrałem grupę około dziesięciu chłopców, którzy wywodzili się ze środowiska wiejskiego. Każdy z nich miał w pobliżu domu jakąś rzeczkę, nad którą chętnie spędzał czas łowiąc ryby. Chłopcy mieli duży zapał, lecz mało wiedzy fachowej w tym zakresie. Dlatego nasze spotkania w tym okresie były ukierunkowane na zapoznanie się z literaturą o tematyce wędkarskiej. Umiejętności i wskazówki praktyczne zapewniali nam wędkarze, którzy łowili nad zalewem. Dołączyliśmy się do nich podczas popołudniowych wyjść z Ośrodka. Jako że nie stanowiliśmy konkurencji dla nich, chętnie dzielili się wiedzą i umiejętnościami, a czasami to i nawet pozwolili połowić - „potrzymać kija”. Z nadejściem wiosny przygotowaliśmy się już do zdawania na kartę wędkarską oraz do najważniejszej imprezy – Mistrzostw Wojewódzkich OHP w Wędkarstwie Spławikowym. Od lat były one organizowane przez naszego mistrza wędkarskiego, ówczesnego komendanta hufca pracy w Oświęcimiu pana H. Simińskiego. Zawody odbywały się zwykle w maju nad przepięknym zalewem Rajsko pod Oświęcimiem. Chłopcy nie mieli dobrego sprzętu do łowienia, a ze mnie też nie był wędkarz z prawdziwego zdarzenia i dlatego sprzętowo prezentowaliśmy się słabo. Miało to potem, jak się okazało, brzemienne skutki. Traktowałem zawody, jako zabawę i dlatego najlepszą wędkę przekazałem jednemu z chłopców. Sam zostałem ze słabym, w stosunku do innych, sprzętem. Niestety pogoda w tym dniu była typowo nie do wędkowania, bo wiał mocny wiatr, padał deszcz a temperatura wynosiła niewiele powyżej 5 stopni. Zawody trwały trzy godziny. Łowiło się ciężko, bo ręce szybko skostniały, a wiejący wiatr dodatkowo zmuszał do ciągłego podciągania wędki i jej zarzucania. Po upływie ponad godziny, prawie nikomu nie udało się nic złowić, a brania były bardzo mizerne i jak komuś tyknęło spławik to czuł się od tego szczęśliwie wyróżniony. Nagle ucichł wiatr, zaczęło się szybko przejaśniać, w parę minut zrobiło się cieplutko – majowo. Szybko ściągnąłem wędkę, założyłem nową dorodną przynętę na duża rybę. Zarzuciłem i już po może dwudziestu sekundach poczułem mocne szarpnięcie wędką. Zorientowałem się, że mam do czynienia z dużą rybą, bo wędka była mocno wygięta. Po chwili zobaczyłem w odległości około 10 metrów od brzegu mierzącego pewnie ponad pół metra długości amura. Zrozumiałem, że czeka mnie trudna walka, a siły były nierówne przykładając wielkość ryby, do jakości mojej wędki i moich umiejętności. Po kilu minutach udało mi się kolejny raz go „przewietrzyć”. Amur był blisko brzegu już tylko trzy może cztery metry. W głowie pojawiła mi się wizja sukcesu, bo taką rybą miałem szansę zebrać wszystkie puchary i nagrody Pojawiła się szansa na sukces, ale nie miałem podbieraka. Wokół mnie stanęło wielu kibiców obserwowali moją walkę z uznaniem mówiąc, że takiej ryby podczas zawodów nie było jeszcze. Zaraz też dobiegł jeden z moich wychowanków z podbierakiem. Udało mi się rybę znowu „przewietrzyć”, była już przy samym brzegu, ależ była jaszcze mocna, czułem to w słabnących już rękach. Kazałem Piotrkowi włożyć podbierak do wody, ale w tej chwili amur wynurzył sięi zobaczył podbierak. Doznał tak dużego stresu, że energia, która się w nim wytworzyła pozwoliła na ostatni jego strony atak. Szarpnął tak mocno, że połamał mi zębatkę w kołowrotku i z resztą zerwanej żyłki odpłynął, zwyciężył mnie. Poczułem straszną stratę, wymarzone puchary i nagrody były w tym dniu nie dla mnie. Wydarzenie to, po ochłonięciu z atmosfery zawodów, dało mi wiele do myślenia. Zrozumiałem wtedy jak blisko w sporcie i w życiu jest zwycięstwo od porażki. Ale to chyba tak być musi, bo wtedy jest największy jego urok i smak tego, co się robi. Długo wspominaliśmy z wychowankami te zawody. Ja dalej startuję, praktycznie, co roku w tych zawodach i marzę, żeby jeszcze raz stanąć do walki z „taaaką rybą”.
Krzysztof Syrek -wychowawca 6-5 OSiW Lanckorona